Unia dwóch historii
Rozmowa z prof. dr.
hab. WŁODZIMIERZEM JASTRZĘBSKIM, dyrektorem Instytutu
Historii Akademii Bydgoskiej im. Kazimierza Wielkiego
- Panie profesorze, wiemy
już, kiedy znajdziemy się w Unii Europejskiej.
Trzeba będzie zatem dokonać pewnego przeglądu
i ujednolicenia także podręczników historii. A
tu, zwłaszcza w stosunkach polsko-niemieckich
minionego XX wieku są wykluczające się wzajemnie
oceny...
- Główne elementy sporne w historiografii
polskiej i niemieckiej to problem oceny dwóch
wydarzeń z początku II wojny światowej: bydgoskiej
Blutsonntag, czyli "krwawej niedzieli"
i marszu do Łowicza. Nie tylko w podręcznikach
są one inaczej przedstawione i oświetlone. Najkrócej
ujmując, dla Niemców to, co zdarzyło się 3 i 4
września 1939 r. w Bydgoszczy było zwykłą napaścią
Polaków skutkującą wymordowaniem sporej ilości
Niemców. Twierdzą oni, że stało się tak na skutek
dłuższego oddziaływania propagandy II Rzeczypospolitej.
Mieliśmy być silni, zwarci i gotowi. Tymczasem
dwa pierwsze dni wojny to nieustający odwrót pociągający
za sobą rozgoryczenie, co wywołało próbę zemsty
na niewinnych Niemcach.
- Ale podobnych przypadków
w Polsce nie było nigdzie, natomiast dywersyjnych
akcji niemieckich znamy więcej.
- Akcje antyniemieckie były, tyle
że w dużo mniejszej skali. Choćby w Mogilnie,
Nakle i Inowrocławiu w pierwszych dniach września
doszło do zamieszek, masowych oskarżeń miejscowych
Niemców o "strzelanie w plecy". Na pewno
akty dywersji miały miejsce na Śląsku. Zachowała
się dokumentacja takiej akcji przygotowywanej
przez wrocławską Abwehrę. Grupy ochotników organizowano
spośród uciekających z Polski Niemców, którzy
nie chcieli być zmobilizowani do polskiego wojska.
Nie mamy natomiast żadnych dowodów ze strony niemieckiej,
że na terenie Pomorza taką akcję planowano. W
aktach górnośląskich jest tylko malutka wzmianka,
że w Bydgoszczy działa paruosobowa grupka, która
ma zadanie wysadzenia elektrowni i utrudnienie
komunikacji z naszego miasta do Inowrocławia.
Jak wiadomo, elektrownia stoi do dziś.
- Guenter Schubert, autor
wydanej w Niemczech i wciąż czekającej na polską
edycję książki pod znamiennym tytułem "Krwawa
niedziela. Koniec legendy" jest przekonany,
że 3 września zamieszki w Bydgoszczy wywołała
specjalnie wyszkolona i przerzucona przez zieloną
granicę supertajna kompania dywersyjna niemieckiej
SD.
- To czysta fantazja autora. Nie
wierzę, by mogło do czegoś takiego dojść. W archiwach
nie zachowało się absolutnie nic, co upoważniałoby
do stawiania takiej tezy. Byłem w wielu archiwach
polskich, niemieckich, nawet w Moskwie. Nie znalazłem
niczego. A taka akcja nie mogła się odbyć bez
choćby najmniejszego śladu. Nie ma zbrodni doskonałej.
Hitlerowcy ukrywali swoje ludobójstwo, palili
zwłoki ofiar, ale nie osiągnęli celu. Zawsze gdzieś
musi coś pozostać, choćby pośrednio.
- Mamy jednak setki zeznań
polskich świadków, bardzo zbieżnych.
- Mamy około tysiąca relacji polskich
świadków o niemieckiej dywersji i około tysiąca
spisanych wspomnień przedwojennych niemieckich
bydgoszczan, że niczego takiego nie było. Fakty
natomiast są takie, że po stronie niemieckiej
mamy kilkaset ofiar, niestety, w sporej części
są to kobiety i starcy. To już jest wskazówka,
że to była akcja bardziej odwetowa niż walka ze
specjalnie wyszkolonymi i przygotowanymi "poborowymi"
dywersantami.
- Jak powinniśmy się odnosić
do tej liczby ofiar po "tamtej" stronie?
Przecież początkowo Niemcy podali liczbę około
5 tysięcy, potem w propagandzie urosło to do ponad
58 tysięcy.
- Jest kartoteka mieszkańców Bydgoszczy
zachowana z okresu międzywojennego, jest księga
adresowa i one stanowią podstawę do weryfikacji
listy sporządzonej przez hitlerowców. Sądzę, że
można zaufać szacunkom historyka-amatora, autora
kilku książek, przedwojennego bydgoszczanina Hugo
Rasmusa. To jest dokładnie 358 osób, mieszkańców
Bydgoszczy pochodzenia niemieckiego, którzy zginęli
w dniach 3 i 4 września 1939 r. Do tego Rasmus
dolicza 7 Niemców, którzy zginęli w polskich mundurach
i jeszcze 65 osób z marszu do Łowicza. To razem
430 osób wymienionych z imienia i nazwiska. Rozbieżności
mogą być naprawdę niewielkie.
- A liczba ofiar po stronie
polskiej?
- To jest poważny problem. Nikt tego rzetelnie
nie opracował. Udało się jedynie policzyć żołnierzy
polskich, którzy zginęli w Bydgoszczy w dniach
3 i 4 września. To liczba oscylująca między 20
a 30.
- Co zatem, pańskim zdaniem,
zdarzyło się w Bydgoszczy w tamtą pamiętną niedzielę
naprawdę?
- Coraz bardziej przekonuję się
do tego, że Polacy nie wytrzymali utrzymującego
się od wiosny napięcia i wojny propagandowej prowadzonej
przez stronę niemiecką i oskarżającej Polaków
o prześladowanie mniejszości niemieckiej. Polacy
twierdzili, że mniejszość niemiecka to szpiedzy,
dywersanci itd. Władze nie miały na to dowodów.
Większość napływających meldunków to tzw. szeptanka.
Natomiast faktycznych aktów dywersji, udowodnionego
szpiegostwa praktycznie nie było. Oskarżał absurdalnie
niekiedy sąsiad sąsiada, że np. lusterkiem daje
znaki samolotom, że ktoś miał radiostację ukrytą
w worku mąki etc. Polska prasa cały czas taki
ton podtrzymywała. Wiele złego rodziło się też
jak wszędzie z zawiści. Niemcy, którzy na Pomorzu
zostali po I wojnie, byli na ogół ludźmi majętnymi.
Polacy oburzali się, że oto nie mają pracy, głodują
w swojej ojczyźnie, a Niemiaszkom powodzi się
znakomicie. W Bydgoszczy i okolicach jeszcze przed
rozpoczęciem wojny miejscowa endecja oraz hallerczycy
zaczęli organizować grupki paramilitarne błękitnych
legionów, by podjąć próbę obrony miasta. To musi
rodzić podejrzenie, że jednym z założeń było dobranie
się do skóry mniejszości niemieckiej. Na to są
dowody. Do tego 31 sierpnia 1939 r. dokonano zmiany
na stanowisku wojskowego komendanta placu w Bydgoszczy.
Majora Sławińskiego zastąpił major rezerwy Wojciech
Albrycht, działacz Związku Hallerczyków. Ci właśnie
hallerczycy zabiegali o wydanie im broni. To znamienne,
że jednym z szefów straży obywatelskiej był przywódca
miejscowej endecji Konrad Fiedler, a oddziałami
wojskowymi straży dowodził por. rez. Stanisław
Pałaszewski, hallerczyk. Straż rzekomo powstała
dopiero 4 września. To jest wersja oficjalna.
Okazuje się tymczasem, że działała już 2 września.
Anons wzywający ochotników do stawienia się w
Domu Społecznym przy Gdańskiej tego dnia ukazał
się w bydgoskiej prasie.
- Niemniej ten tysiąc polskich
świadków, no może część z nich mówi, że impulsem,
który spowodował lawinę zdarzeń, były strzały
- z dachów, wież kościołów, strychów. Do wycofującego
się wojska, do zbiorowisk ludzkich.
- A może to wszystko zaczęło się
od innego incydentu, o którym wspominają liczni
świadkowie także polscy? Otóż od 2 września przez
Bydgoszcz przeciągała fala uciekinierów przemieszana
z wycofującymi się wojskami, głównie Gdańską.
Następnego dnia, w niedzielę rano w okolicy starych
torów kolejowych na skrzyżowaniu Gdańskiej i Artyleryjskiej
(dzisiejsza ulica Kamienna) zgromadził się tłum
bydgoszczan pełen napięcia. W pewnym momencie
jakieś ciężkie działo zjechało z nawierzchni szutrowej
na brukową. Rozległ się hałas, ktoś wzniecił okrzyk,
że oto jadą niemieckie czołgi, rozpoczęła się
straszliwa panika. Kto żyw ruszył na oślep Gdańską,
tratując wszystko po drodze. Chcąc opanować tę
panikę, niektórzy oficerowie zaczęli strzelać
w powietrze, żeby lawinę zatrzymać, wydobyć ludzi
z amoku. Zostało to odebrane jako strzały "oczekiwanych"
dywersantów niemieckich. Wieść poszła w miasto,
a że trafiła na wyjątkowo podatny grunt, rozpoczęło
się poszukiwanie miejscowych Niemców stopniowo
przybierające charakter nagonki. Tworzą się samorzutnie
grupki złożone z żołnierzy i cywilnych bydgoszczan
pewne, że to Niemcy strzelają. Uruchamia się mechanizm
nie do powstrzymania, przeszukiwanie domów. A
w tym czasie w rękach bydgoszczan było już sporo
broni, którą wydawano masowo hallerczykom i straży
obywatelskiej. Brali też czynny udział w tym uczniowie
liceum Kopernika, gdzie nauczycielem był Albrycht.
Początkowo mogło to mieć rzeczywiście charakter
spontaniczny.
Hermann Dietz, znany lekarz-społecznik, miał wówczas
78 lat. Ukrywał się w piwnicy swojego domu przy
Gdańskiej. Wtargnęła tam jakaś grupka i chciała
go wyprowadzić, ale za Dietzem wstawił się Polak,
jego woźnica i to go uratowało. Potem w swoje
ręce wziął sprawę komendant placu razem z hallerczykami.
Około godz. 17 mjr Albrycht zameldował gen Przyjałkowskiemu,
dowodzącego stacjonującym w mieście i okolicach
wojskiem, że w Bydgoszczy jest już spokój. Dlaczego
tak twierdził? Tymczasem strzały w mieście słychać
było przez całą noc, a rano 4 września rozpoczęła
się już normalna pacyfikacja Szwederowa na chłodno,
z wyraźnymi cechami odwetu i zemsty. Tu już patrole
wchodziły do domów, wyciągały Niemców i ich rozstrzeliwały.
- Czy znajduje potwierdzenie
teza, że pierwsze egzekucje na Starym Rynku były
odwetem za zbrojne akcje jeszcze przez kilka dni
po wejściu do Bydgoszczy Wehrmachtu?
- Straż obywatelska skapitulowała
5 września pod groźbą ostrzału miasta z ciężkich
dział. Ale zachowały się liczne niemieckie meldunki,
że jeszcze 6, 7 i 8 września w Bydgoszczy do hitlerowców
strzelano, m.in. z kina Lido przy Mostowej, z
budynków przy ul. Konarskiego. Te zdarzenia sprowokowały
rozstrzelanie zakładników.
- A co się "nie zgadza"
w drugiej sprawie, marszu do Łowicza?
- Już od początku lat dwudziestych
mówiono w II Rzeczypospolitej o internowaniu czy
tzw. unieruchomieniu pewnej grupy ludzi na wypadek
wojny. Chodziło o przywódców mniejszości narodowych
oraz komunistów. Listy te były systematycznie
aktualizowane, od 1937 r. plan ten zyskał ramy
prawne na podstawie ustawy sejmowej.
Były dwie osobne listy na wypadek wojny z Niemcami
i druga - z Rosją. Nie brano natomiast zupełnie
pod uwagę możliwości wojny na dwa fronty. Przewidywano
internowanie około 15 tysięcy osób. Niestety,
moment ten odwlekano na życzenie zachodnich sojuszników,
nie chcąc drażnić Niemców.
Do działania przystąpiono dopiero 31 sierpnia
i 1 września. Osoby z głębi kraju przewieziono
do Berezy Kartuskiej. Aresztowanych wcześniej,
jeśli były ku temu prawne podstawy, osadzono w
więzieniach. I jednym, i drugim nic nie stało.
Problem zrodził się natomiast w przypadku województw
pomorskiego (z Bydgoszczy około 200 osób), wielkopolskiego
i śląskiego: jak i dokąd konwojować? Wojewoda
śląski zrezygnował z wykonania zadania, wszystkich
zwolnił. Z Pomorza i Wielkopolski wyruszyły piesze
kolumny, które połączyły się pod Włocławkiem i
dążyły do Warszawy. W okolicach Kutna i Łowicza
9 bądź 10 września internowani doczekali się "wyzwolenia"
przez Wehrmacht.
Jak wynika z dokumentów niemieckich, z 4500 ludzi
uczestniczących w marszu, zginęło 1700. Konwojenci
zostali oskarżeni o masowe rozstrzeliwanie jeńców,
dobijanie nie wytrzymujących trudów drogi. Zdaniem
strony polskiej z kolei przypadki śmierci to przede
wszystkim ofiary nalotów Luftwaffe, niemieckich
ostrzałów i wyczerpania. Tą kwestią jednak nasza
historiografia nie zajęła się dotąd należycie.
- W dobie weryfikacji nie
sposób nie zapytać o liczbę ofiar. Ilu polskich
mieszkańców Bydgoszczy zginęło w czasie II wojny?
- Zaraz po wojnie operowano liczbą
36 350. To czysta fantazja. Tuż po wojnie ekshumacje
przeprowadzano bardzo niestarannie, bez identyfikacji
zwłok. W Dolinie Śmierci odnaleziono ciała np.
306 osób, a jako oficjalną liczbę podano 3 tysiące.
Były różne metody liczenia. Bez weryfikacji, bardzo
szacunkowe, oparte na zeznaniach świadków. Wszystko
mnożono i zaokrąglano w górę. Nic dziwnego, przecież
ówczesnym polskim władzom zależało, by ofiar było
jak najwięcej. Niemiecki historyk Dieter Schenk
na podstawie materiałów z centrum ścigania zbrodni
nazistowskich w Ludwigsburgu wyliczył 4942 osób.
Z kolei za najbardziej prawdopodobną uważam liczbę
podaną przez Tadeusza Jaszowskiego, sięgającą
około 6600 ofiar.
Wywiad ukazał się na łamach
Expressu Bydgoskiego, autorem jest Krzysztof Błażejewski,
któremu serdecznie dziekujemy za udostępnienie
tektu.
|